Odkrywanie Laosu....
wysiedlismy po pierwszej w nocy... Wraz z dwiema amerykankami (z ktorymi spedzilismy cala droge razem), Koreanczykiem (nietypowo bo katolik o imieniu Mojrzesz)i Australijczykiem wynajelismy tuk-tuka (wiekasz riksza) i ruszylismy w poszukiwanie noclegu (budzilismy wlascicieli ;-)) ) Wlasciwie w drugim w jakim ktos nam otworzyl zostalismy cala szostka (przyzwoite warunki i cena)
Spedzilismy tu trzy rozne dni....
Smo miasteczko, byla kolonia francuzska jest cudowne i nie dziwi fakt zainteresowania nim ze strony UNESCO. Mnustwo budynkow kolonialnych i przepieknych swiatyn....
Pierwszego dnia wlasciwie leniuchowalismy nad Mekongiem i spacerowalismy ogladajac budowle, poznawajac Laosanczykow, chwilami zatrzymujac sie przy straganach i sklepach w napojami...
Mikale odnajdywal w budynkach kulture swojego narodu ;-)))
A ja odkrywalem w tutejszych mieszkancach ich nature... Okazalo sie ze sa wspanialymi luddzmi, ciagle usmiechnieci, ciagle pozdrawiaja (sambadiii - jak nasz czesc/dzien dobry), bardzo uczynni i rzyczliwi. Jednym slowem wspaniali!!!
Po poludniu zmienilismy Geusthaus na tanszy i lepszy, swoja droga odnalazl go Mojrzesz i w trojke zmienilismy lokal ;-)))
Wieczorem zaczepil nas Anglik, z ktorym balowalismy cala noc....
Nastepnego dnia pojecghalismy w trojke (z koreanczykiem) do oddalonego o 36km kompleksu wodospadow. Wspaniala turkusowa woda az prosila sie zeby sie w niej wykapac, co oczywiscie zrobilismy na kazdym z poziomow wodospadu ;-))) Orzezwieni ta wyprawa wrocilismy wieczorem do Luang Prabang...